— Niedźwiedzie Serce! Skąd przybywasz? — zapytał hacjendro.
— Od Komanchów — odrzekł zapytany, zeskakując z konia. — Są na górze El Reparo. Przed północą już tam byli, widać, wybrali tę górę, by na niej przenocować. Rozłożyli się obozem po stronie północnej.
— Uff! Jeżeli oni — przerwał Bawole Czoło i dodał cichutko tak, że go Apacha mógł usłyszeć — jeżeli znajdą hrabiego?
— Już go pewnie pożarły krokodyle — rzekł Apacha równie cicho.
To przypuszczenie nie sprawdziło się, niestety. Komanchowie byli rzeczywiście w liczbie dwustu ludzi. Dowodził nimi jeden z najsławniejszych wodzów, Tokvi-Tey — Czarny jeleń. Obok niego jechało dwóch szpiegów, z których jeden znał dobrze okolice hacjendy, a drugi był jednym z tych, których Meksykańczycy tak sromotnie pobili.
Jechali, nie przeczuwając, że śledzi ich naczelnik Apachów, który skradał się za nim przez góry. Przybyli w końcu do północnego zbocza góry El Reparo, na którą wdrapali się i skryli w gęstym lesie.
— Czy zna mój syn tu jakieś miejsce, gdziebyśmy się mogli i podczas dnia ukryć? — pytał Czarny Jeleń jednego z przewodników obeznanego dobrze z okolicą.
Zapytany zamyślił się chwilę, potem odpowiedział:
— Znam takie miejsce, a znajduje się ono na
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/17
Ta strona została skorygowana.
— 503 —