szczycie tej góry. Są to ruiny świątyni, której przedsionki mogą pomieścić tysiąc wojowników.
— Czy zna mój syn miejsce to dokładnie, czy też trzeba je wpierw zbadać?
— Lepiej je zbadać, to pewniejsze — odrzekł jeździec.
Postanowili pójść razem, reszta miała zaczekać. Zsiedli z koni, wzięli broń do ręki i udali się do lasu.
Indianin ma wrodzony instynkt i wyćwiczony zmysł spostrzegawczy, że rzadko się zdarza, by się omylił. Przewodnik szedł, z podziwu godną pewnością przez gęsty las, prosto ku ruinie. Naczelnik postępował za nim. Pomimo gąszczu lasu i ciemności, dotarli wkrótce do zwalisk i poczęli je przeszukiwać.
Nie znaleźli ani śladu bytności ludzi i sądzili już, że żywej duszy w nich nie ma, gdy nagle stanęli obaj jak wryci, nadsłuchując uważnie. Rozległ się krzyk, ale krzyk tak dziwny, że nie zdawało się, by człowiek mógł się nań zdobyć.
— Podobnego wrzasku jeszcze nigdy nie słyszałem — rzekł przewodnik. — To jakiś człowiek, ale gdzież on jest?
— Nie można go będzie tak prędko odnaleźć, gdyż echo nas zwodzi.
W końcu zdecydowali się opuścić ruiny.
Wspiniali się po gruzach, gdy ponownie rozległ się do kości przejmujący krzyk.
Zdołali wreszcie zorientować się skąd pochodzi.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 504 —