Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/28

Ta strona została skorygowana.
—   514   —

go dobić i ściągnąć zeń skalp. Alfonso jednak przeszkodził mu.
— Stój, on zasłużył na inną śmierć.
— Słusznie! — rzekł Czarny Jeleń. — Szybko z nim do koni!
— Do koni? One przecież uciekły, gdyż spłoszono je sztucznymi ogniami.
— Ugh! Uciekajmy, inaczej będzie za późno!
Chwycili Apachę i podskoczyli, włócząc go za sobą.
Był już najwyższy czas. Kiedy bowiem Bawole Czoło spostrzegł ze swego okna, że Apacha rzucił się na nieprzyjacielskiego dowódcę, zrozumiał, że jest on w ogromnym niebezpieczeństwie. Dlatego zebrał załogę, by wypaść na wroga.
— Za nimi! — zawołał.
Otworzono bramę, waleczni obrońcy wyruszyli tam, gdzie jeszcze w wielu miejscach toczył się zapalczywy bój. Po drodze Bawole Czoło jeszcze powalił niejednego. Pędził dokoła hacjendy, jak daleko tylko przyświecały ognie, lecz z Apachy nie było ani śladu.
Minęło parę godzin, aż Niedźwiedzie Serce przyszedł do przytomności. Otworzył oczy i ujrzał ognisko, potem dzikie, czerwone postacie, które naokoło niego siedziały. Był skrępowany. Po jego prawej stronie siedział Czarny Jeleń, a po drugiej hrabia Alfonso. Kiedy podniósł oczy ku niebu, poznał po gwiazdach, że zbliża się ranek.
— Bojaźliwa żaba Apachów złapana — rzekł Czarny Jeleń.
Niedźwiedzie Serce zaśmiał się pogardliwie,