Z podwórza ogromna ilość sług i koni wybrała się ze zwłokami Komanchów w stronę stawu aligatorów.
Z wielkiej masy Komanchów pozostało przy życiu tylko sześciu, i ci nie wiedzieli, czy jeszcze kiedyś wrócą do swych rodzin.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W Meksyku, stolicy starego państwa Azteków, stał jeden z najwspanialszych pałaców. Pałac ten był własnością jednego z najznaczniejszych właścicieli dóbr w tym kraju, mianowicie hrabiego Ferdynanda de Rodriganda Sevilla.
Ten siedział w swym gabinecie, otoczony przepychem egzotycznej krainy i przeglądał rachunki, które mu przedłożył sekretarz.
Sekretarz ten zwał się Pablo Kortejo i był bratem adwokata z Manrezy, Gasparino Korteja. Zdawało się, że nie był w tej chwili w różowym humorze. Długa, chuda jego postać była skurczona pokornie, usta wąskie, blade zacisnęły się, a małe oczka rzucały niepostrzeżenie zjadliwe spojrzenie na hrabiego, który ze zmarszczoną twarzą odczytywał przedstawione mu papiery.
— Doprawdy, tego nie mogę darować — rzekł hrabia — żeby syn mój grał w karty i tyle przegrał, toż to okropne!
Przeglądał papiery dalej.
— A to co? — zapytał — czy ta sprawa jeszcze nie skończona?
— Don Alfonso użył daną mu w tym celu sumę na inną rzecz. Nie powiedział mi na co. Nie Śmiem o to pytać.