— Dobrze, żeś zmądrzał. Ale nie myśl, że wszystko skończyło się pomyślnie i że nie potrzebujesz już dotrzymać słowa. Potrafię się zemścić.
Podpisał podane poświadczenie. Po paru godzinach wyjechał ze swoimi żołnierzami do miasta, by się udać do Durango.
Dopiero w dwa dni później Indianie dostali się do stolicy. Poczekali, aż się ściemniło i wtedy Bawole Czoło udał się do pałacu Rodriganda. Stara Hermoyes oczekiwała go w ogrodzie.
— Kortejo wrócił z nad morza?
— Już od dwóch dni.
— Uff! Byłem chory i nie mogłem za nim pędzić. Gdzie hrabia bladolicych?
— Odjechał do hacjendy del Erina. Chce wypędzić sennora Arbeleza!
— To mu się nie uda.
— O! on wziął ze sobą szwadron lancetników, by wzbudzić dla siebie respekt u cibolerów i vaquerów.
— A nie wiesz ty, co Kortejo wyprawił na morze w tym wielkim koszu?
— Nie.
— Ha, trudno. Teraz jedziemy do hacjendy i weźmiemy cię ze sobą. Przedtem jednak do stajni, trzeba nam koni. Przygotuj się do podróży.
Przeskoczył przez mur, ona zaś wróciła do pałacu, wielce ucieszona nadzieją opuszczenia domu, tak teraz przez nią znienawidzonego.
Spakowała co było najniezbędniejsze i udała się do altany, gdzie czekali na nią obaj Indianie.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/15
Ta strona została skorygowana.
— 557 —