rzyli po obu bokach bramy gęsty szpaler, którego rusznice były zwrócone ku wschodowi. Przy wejściu stał Arbelez, a za nim obaj naczelnicy.
— Otworzyć! — rozkazał Arbelez.
Dzielny Francesco, który stał najbliżej bramy, otworzył ją i lancetnicy chcieli natychmiast wjechać, cofnęli się jednak przerażeni, zobaczywszy czterdzieści luf na się zwróconych. Najwięcej przerażony był Alfonso. Nie spodziewał się, że spotka tutaj obu Indian, których unikał, a kiedy ich spostrzegł, cofnął się gdzie go już nie mogła dosięgnąć kula.
— Co to ma znaczyć? — zapytał ostro rotmistrz.
— Oto wolny Meksykanin, na swoim kawałku ziemi przyjmuje w ten sposób odwiedziny, które są mu mile — rzekł Arbelez ironicznie.
— Ta hacjenda nie jest pańską — własnością. Właściciel jej jest z nami.
— Miejcie się na baczności! Hacjenda jest moja! Ten hrabia okłamał was i zginie, skoro tylko — wstąpi na moje podwórze. Obaj sennorowie za mną, są naczelnikami Apachów i Mizteków i mają z nim krwawy porachunek. Przeciw panu nie mam nic. Jestem Petro Arbelez, właściciel tej posiadłości, teraz śmiem zapytać o pańskie nazwisko.
— Jestem Haro de la Vega, rotmistrz tego szwadronu.
— Haro de la Vega? Ach, toś pan zapewne spokrewniony z prezydentem, generałem Diaz de la Vega?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 560 —