Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   547   —

zwłoki. Za tydzień wróci. Daję ci tydzień czasu do namysłu, jeżeli mnie odepchniesz, to...
— Nie strasz mnie, kuzyneczko, nie lękam się takiego stracha na wróble.
— Może pożałujesz tego, ale będzie zapóźno.
— Adieu, Alfonso!
Odeszła, a młody dziedzic padł na sofę i śmiał się do rozpuku.
Wieczorem na podwórzu zamkowym rozmawiali dwaj mężczyźni — Alfonso i Kortejo. W kącie podwórza była furtka, prowadząca do parku. Tu stała altanka, ulubione miejsce odpoczynku starej piastunki, która od śmierci hrabiego prawie go nie opuszczała. Słyszała więc rozmowę obu mężczyzn, słyszała jak siodłali konie. O dalszych ich poczynaniach nie wiedziała, gdyż udali się na cmentarz, nie mówiąc ani słowa. Tam wydobyli zmarłego i złożyli go w koszu, którego wierzchnia pokrywa była zaopatrzona w liczne zamki.
Hrabia wrócił dopiero nad ranem.
Następnego wieczoru, Maria Hermoyes siedziała znowu w swej ulubionej altanie. Naraz usłyszała szelest. Spojrzała na mur ogrodu i zlękła się. Jakiś mężczyzna przeskoczył przez mur. Chciała zawołać „pomocy“, ale słowa utkwiły jej w gardle. Mężczyzna przyskoczył do niej, chwycił ją za gardło, by nie mogła krzyczeć.
— Cicho — rzekł — bo cię zabiję. Kto ty?
— Maria Hermoyes.
— Hermoyes...? Ugh! Znasz ty Petra Arbeleza i sennore Emmę? Mówiono tam o tobie. Jesteś dobrą kobietą. Nie zdradzisz mnie. Nie czynię ci