Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/8

Ta strona została skorygowana.
—   550   —

legło w przedśmiertnych drgawkach. Czterej inni skoczyli na równe nogi. Jeszcze dwa strzały i znowu dwóch Komanchów zbroczyło ziemię swą krwią. Zostało jeszcze dwóch. Natężyli oni wzrok w stronę kłębów dymu. Jeden z nich spostrzegł postać, stojącą za drzewem — wycelował i strzelił.
— Ugh! — zawołał Bawole Czoło, chwytając ręką swoje biodro. Był raniony.
— A niechże giną te psy rodu Komanchów! — zawołał Niedźwiedzie Serce.
Znowu obaj wystrzelili i ostatni dwaj Komanchowie padli trupem.
Rana Bawolego Czoła była bolesna; ale nie niebezpieczna. Dwaj dzielni Indianie ściągnęli ze swych wrogów skalpy i zabrali im broń, która była podarunkiem Alfonsa, i wracali galopem.
W połowie drogi jednak zatrzymali się. Napotkali bowiem pewnego człowieka.
— Kim jesteś? — zapytał Bawole Czoło.
— Jestem sekretarzem hrabiego de Rodriganda z Meksyku, nazywam się Kortejo Pablo.
— Znamy ciebie. Jeżeli nie jesteś lepszy od twego hrabiego, to zdejmiemy ci skalp z głowy. Jestem Bawole Czoło, a ten oto — Niedźwiedzie Serce. Szukasz przyjaciół swoich, Komanchów? Znajdziesz ich. Te psy nigdy już nie ujrzą błogosławionej błoni zmarłych.
Pojechali dalej, pozostawiwszy sekretarza cało. Patrzył za nimi długo.
— To są ci dwaj sławni naczelnicy stepów o których opowiadał mi Alfonso. Zemścili się na Komanchach, a teraz dybią na życie Alfonsa. Mu-