Pobudowano drogi, wydeptano promenady, poustawiano ławki do odpoczynku. Obudziło się życie dookoła latarni, któremu mrukliwy Gabrillon z ogromnie surową przyglądał się miną.
Był piękny letni dzień.
Gruby mężczyzna ze złocistymi okularami na nosie, z hiszpańską trzcinką w ręku wracał z miasta ku jednej z chat rybackich na wybrzeżu. Za nim postępował młody człowiek, który niósł ogromny kałamarz i papiery.
Przed chatą siedział jej właściciel i plótł sieć.
— Mieszkają u was goście kąpielowi?
— Tak. Jakiś znakomity pan z córką, sługą i służącą. Przywieźli swoje własne meble i odnajęli cały mój dom. Teraz śpią u sąsiada Grandpierra. Pan ten to książę Olsunna i jest Hiszpanem. Ach, panie notariuszu, on już długo nie pociągnie. Całkiem wychudł, pluje krwią, kaszle dniem i nocą i nie może opuścić łóżka nawet na krok. Sądzę, że nasze morskie powietrze nie będzie w stanie uratować go.
Notariusz skierował się ku drzwiom izby, zapukał i wszedł.
Mało tu było miejsca, ale urządzenie było eleganckie. Na szezlongu spoczywał pacjent. Woskowo blade oblicze było wychudłe, ciemne, zapadłe oczy patrzyły bez blasku i bez nadziei. Długa, czarna krzaczasta broda czyniła jego lice jeszcze bledszym, a wysokie czoło zdawało się być własnością jednej z wykopanych trupich głów...
Był to niegdyś ów dumny, silny książę Olsunna, lew salonu, który przy pomocy Korteja
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 22.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 623 —