uwiódł biedną Wirską, matkę Zorskiego!...
Obok niego siedziała wysoka kobieta. Mogła mieć lat trzydzieści, twarz jej miała czystą, dziewiczą świeżość.
Była to księżniczka Flora, córka księcia, której wychowawczynią była krótki; lecz nieszczęśliwy czas, matka Zorskiego.
— Ekscelencjo, jestem notariuszem, do usług i — rzekł przybyły, skłoniwszy się nisko.
— Dziękuję panu, że pan przyszedł; ale trzeba by sprowadzić trzech świadków.
— Świadkowie stawią się za piętnaście minuty ekscelencjo.
— Bardzo pięknie.
Teraz zwrócił się do Flory:
— Możesz się teraz oddalić, moje dziecko. Parę godzin muszę się obyć bez ciebie. Jeżeli zadzwonię, nie przychodź sama, przyślij mi służącego.
W oczach jej zjawiły się łzy. Była przekonana, że chodzi o sporządzenie testamentu. Zapanowała nad sobą i wyszła z pokoju.
Poszła w kierunku morza. Była niespokojna. Wiedziała, że wkrótce straci ojca. Zostanie na świecie sama jedna. A te ogromne bogactwa do tego...
Zamyśliła się nad przeszłością.
Matki swojej nigdy nie znała. Ojciec nie troszczył się o nią. Wszystkie te bony, guwernantki były jej obce, wstrętne. Jedną tylko lubiła — tę Wirską, która tak prędko znikła. Gdy odeszła, Flora płakała, a ojciec ją za to skrzyczał.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 22.djvu/26
Ta strona została skorygowana.
— 624 —