Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 24.djvu/14

Ta strona została skorygowana.
—   668   —

— Tak. Byłem już u mera, przybędzie tu za piętnaście minut.
— Dobrze, mój synu! Ale czy będę miał dość sił, by dojść do wieży?
— To zbyteczne, kochany tatku. Przyprowadzimy hrabiego do nas. Mer się na to zgodzi.
— Ale ja idę! — zawołała stanowczo Flora. — Szkoda, że mój brat tak nas nagle opuścił. Byłby znalazł tu tego, kogo szuka.
Jeszcze przed umówionym czasem stawił się mer. Oznajmił, że przyprowadził ze sobą trzech żandarmów i pięciu bardzo silnych chłopów w cywilu.
— Tylu ludzi wcale nie trzeba — rzekł, śmiejąc się, Otto. — Nie róbmy zbiegowiska i rozejdźmy się. Flora i ja zbliżymy się do wieży jak niezainteresowani, spokojni przechodnie.
Wniosek ten przyjęto i oddalono się. Otto podał ramię Florze.
Pół godziny przed wyruszeniem z domu Ottona, Flory, mera i innych, brzegiem morza sunęła postać kobieca, kierując się ku latarni. Była to Carba. Nie przeczuwała, jakie jej grozi niebezpieczeństwo. Szła brzegiem tylko w tym celu, by nie przechodzić koło domku, w którym mieszkał książę. Nie chciała ponownie otrzymać lekcji, danej jej wczoraj przez Florę i sługę księcia.
Skoro dotarła do wieży, weszła na schody i chciała zadzwonić, gdy drzwi się otworzyły, a w nich stał Gabrillon.
— Widziałem, że nadchodzisz. Dlaczego tak wcześnie?