Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 27.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   741   —

pragnął przedtem jeszcze zatopić korsarza w głębi fal.
— Czy nikt nie umknął z okrętu korsarza? — spytała Amy.
— Nie wiem — odrzekł kapitan. — Wczoraj patrzyłem przez lupę na brzeg Jamajki i ujrzałem kilku mężczyzn w ubiorze marynarskim, niosących zranionego, czy też chorego. Ponieważ ta część wybrzeża nie jest zamieszkała, obecność tych ludzi wydała mi się podejrzana. Wysłałem natychmiast czółno i dowiedziałem się od moich chłopców, że wprawdzie widzieli ludzkie ślady, ale ani jednego człowieka.
— A może udało się Landoli dostać się na brzeg? To mógł być kapitan. Zraniłem go umyślnie, nie chcąc go zabić — rzekł Zorski.
Wtedy Mariano odezwał się smutnym głosem:
— Landola nie wart jest życia, a jednak cieszyłbym się, gdyby żył. Spotkałbym się z nim, by się porachować. On był dla mnie wcielonym djabłem. Wymyślał straszne męczarnie. Gdybym go miał w swoich rękach, oddałbym mu wszystko podwójnie.
— Musimy się więc przekonać, czy to był on. — rzekł Zorski. — Za godzinę będziemy z powrotem.
Jacht popłynął w kierunku wskazanym przez kapitana. Zorski sam badał ślady, ale ponieważ wczoraj był przypływ i odpływ morza, ślady się zatarły. Daremny był więc ich trud.
Droga do Vera Cruz była pomyślna i trwała krótko.