— Ależ chętnie przebaczam, milordzie? Innego byłbym tęgo wytłukł!
— Wierzę panu. Diabelski z pana chłop.
— Czy sądzi pan, że to rzeczywiście Józefa?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— I ja jestem tego pewny. Niestety, nie złapałem jej, nie możemy jej niczego udowodnić, mimo to, że zdradziła panu ważną tajemnicę...
Proszę zawiązać mi rękę chustką. Zraniła mnie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem, Zorski poszedł w przeciwnym niż Mariano kierunku. Szedł od jednej grupy ludzi do drugiej. Nie spostrzegł, że szły za nim dwie postacie.
Wreszcie znużył go hałas. Począł się przechadzać w miejscu bardziej zacisznym. Myślał o ojczyźnie, żonie, matce i siostrze, — i reszcie domowników Zalesia. A za nim skradali się wciąż dwaj mężczyźni. Było już zupełnie ciemno.
Złoczyńcy nie domyślali się, że Zorski ich widzi. Zdawał sobie sprawę, że zdążali za nim w złym zamiarze. To też zniknął nagle z szybkością i przytomnością umysłu, która cechuje mężczyzn z prerii. Podpełznął po ziemi na bok i czekał, aż nadejdą.
— Nie widzę go już więcej, a ty? — spytał jeden.
— Także nie!
— Musiał gdzieś usiąść.
— A może zmienił kierunek? To byłoby