— Popatrzcie, tam leży na straży człowiek, a za nim stoi uwiązany koń.
— Nic nie widzimy.
Wierzę, gdyż nie macie doświadczenia. Skoro podniosę strzelbę, uczyńcie to samo. Ale nie strzelać, dopóki ja nie wystrzelę.
Pojechali naprzód. Po pewnym czasie Zorski zatrzymał konia, podniósł strzelbę w kierunku leżącego człowieka.
— Holla, sennor, a czego tam szukasz na ziemi?! — zawołał.
Krótki, szorstki śmiech, a potem dały się słyszeć słowa:
— A co to pana obchodzi?
— A obchodzi mnie. Wyjdź stamtąd, jeśliś łaskaw!
Z krzaków wyszedł mężczyzna, odziany w bawolą skórę. Twarz jego miała ślady indyjskiego pochodzenia, a strój nosił taki, jaki lubią ciboleros (strzelcy bawołów). Uzbrojony był w strzelbę i nóż. Gdy wyszedł z gąszczy, koń jego poszedł za nim.
Przebiegł oczyma trzech mężczyzn i rzekł:
— Hm, zdaje się, że byliście już w preriach.
— Wydało się nam podejrzane, gdyśmy spostrzegli ukrytego człowieka — zauważył Zorski. — Co robiłeś w krzakach?
— Czekałem na was.
— Bez głupich dowcipów! Pytam po raz drugi: na kogo czekacie?
— Powiem, tylko muszę się dowiedzieć, dokąd jedziecie.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 28.djvu/20
Ta strona została skorygowana.
— 786 —