— Tak.
— A na koniu?
— Zdaleka go widziałem.
— No, widzisz. Siedzi na koniu, jak każdy bladolicy. Broń jego błyszczy, jak srebro. A to nie oznacza wielkiego wojownika.
— A więc nie chcesz się z nim naradzić?
— Jestem przyjacielem hacjendy, uczynię to, ale korzyści żadnej ta rozmowa nam nie przyniesie. Niechaj przyjdzie.
Arbelez zawołał Zorskiego. Po drodze opowiedział mu, co naczelnik o nim sądzi. Zorski przywitał go więc z lekkim uśmiechem i zapytał:
— Słyszałem, że jesteście Bawole Czoło, największy wódz Mizteków?
— Jestem nim.
— Jaką nam wieść przynosicie?
— Widziałem jadąc do hacjendy dwunastu bladolicych, którzy chcą na was napaść i pozabijać. Obecnie widziałem trzy razy tyle białych, którzy chcą zburzyć hacjendę i wszystkich żyjących wymordować.
— Podsłuchaliście ich?
— Tak.
— Kiedy mają nadejść?
— Jutro w nocy. Teraz są w rozpadlinie tygrysa, wedle miary bladolicych, trzeba stamtąd jechać godzinę, albo chodzić dwie.
— Co robią teraz?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 28.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
— 796 —