nie tygrysa. Tam podsłuchał ich Bawole Czoło, a Zorski rozbił ich bez litości.
Kortejo za wielkim był tchórzem, by odwiedzić brygantów w kotlinie. Dlatego też pojechał do sąsiedniej hacjendy. Tam otrzymał wiadomość, że w okolicy kotliny słychać głośne strzały. Wyruszył więc, by się przekonać, skąd one pochodzą.
Gdy dotarł do rozpadliny, vaqueros już nie było. Zastał tylko nagie, ogołocone trupy swoich sprzymierzeńców. W największym przestrachu zeskoczył z konia i począł rozglądać się po tym nieszczęsnym miejscu.
— Byli tu ludzie z hacjendy del Erina — rzekł do swoich towarzyszy. — Dowiedziano się o naszych planach. Gdzie nasze konie? Popatrzmy!
Koni naturalnie nie było.
— Wszystko znikło, wszystko zabrali! — wolał Kortejo. — Ale wrócą tutaj, mogą niespodzianie na nas napaść. Musimy uciekać czymprędzej!
— Bez zemsty? — zapytał jeden.
— Zemścimy się wtedy, gdy będziemy mogli.
— Dokąd jedziemy?
— Do najbliższego miasta, gdzie będziemy zabezpieczeni przed walką i pogonią. A więc do El Oro.
— Dobrze, uczynimy zadość waszej woli, ale musimy się zemścić. Mamy bowiem obowiązek pomścić naszych towarzyszy.
— Obiecuję pozostawić wam wolne pole do działania.
Nocą przybyli do El Oro.
Konie stąpały pewniej, czując dobrą drogę
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/12
Ta strona została skorygowana.
— 806 —