wą?
— Jesteś pan dzielnym strzelcem i szermierzem.
— Naturalnie. Sztyletem też wyśmienicie władam.
— To jest właśnie to, czego mi trzeba. Chyba się mogę spodziewać, że pan jeszcze nie wyszedł z wprawy — —
— Oczywiście — śmiał się kapitan.
— A więc doskonale. Chodzi mi mianowicie o parę osób, które mi stoją w drodze.
— A! — zawołał kapitan. — To taka ma być przysługa?
— Tak jest.
— Więc chcesz mnie pan nająć jako zabójcę?
— Nie. Chciałbym tylko zwrócić pańską uwagę na parę osób, którzy są pańskimi wrogami, a wrogów nie lubi się przecież.
— Sądzę. A więc jeżeliby ci ludzie szukali ze mną zaczepki, a ja poczęstowałbym ich kulą, wtedy hm?
— Wtedy podarowałbym panu pole rtęciowe.
— Do pioruna! Naprawdę? — zawołał uradowany Verdoja. — Ależ ziemia ta nie jest pańską własnością, tylko hrabiego Alfonsa de Rodriganda!
— On także się na to zgodzi.
— I podpisałby akt darowizny?
— Rozumie się.
— Niczego więc bardziej nie pragnę, jak spotkać się z tymi ludźmi.
— Nic łatwiejszego. Zobaczy pan ich jutro.
— Gdzie?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 817 —