nie pragną zemścić się na tych trzech. Ja na razie nie mam sposobności.
— To ja ją znajdę. Jutro rano pogadam z nimi. A pan wraca do Meksyku?
— Tak jest.
— No, skoro nasze przedsięwzięcie uda się, dam panu natychmiast znać.
Tej nocy Kortejo spał doskonale. Położył się w hamaku i uśmiechnął się zadowolony. Mógł wracać bez troski do Meksyku, gdyż był przekonany, że sprawę powierzył dobrym rękom.
Znał Verdoję i wiedział, że jest niesumienny i chciwy, a przy tym dla ziemi gotów dwadzieścia morderstw wziąć na swoją duszę. Zresztą, myślał dalej Kortejo, cóż mogą szkodzić obietnice? Gdy ci trzej będą zabici, będzie można tę całą sprawę zignorować. Verdoja z pewnością nie odważyłby się domagać się zapłaty za morderstwa drogą sądową, gdyż wtedy byłby zgubiony.
Gdy Kortejo myślał o oszukaniu kapitana, ten tymczasem obchodził straże. Przy tym daleko mniej zważał na sprawy wojskowe, ponieważ miał głowę zajętą sprawą, powierzoną mu przez Korteja.
— Et, tu chyba nie chodzi o obrazę. Wysoka jest nagroda, jaką daje Kortejo i jego pan hrabia Alfonso. Zdaje się, że chodzi mu o uratowanie całego hrabstwa za tę cenę. Ale co to za jedni, ci trzej? Lekarz i żeglarz, obaj Polacy. Trzeci jest Hiszpanem, nazywa się Mariano. To brzmi bardzo tajemniczo. On, zdaje się, jest tym, o którego zasadniczo chodzi.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 819 —