się przy władzy. Następca czynił to samo, a namiestnicy prowincji nie lepiej. Wierni nie wiedzieli kogo słuchać. Najlepiej mieli się hacjenderowie, których gospodarstwa były położone w najodleglejszych częściach kraju.
Wśród tego zamętu wynurzył się Juarez i osiągnął niebawem taki wpływ, że zawierał nawet traktaty handlowe z rządem Stanów Zjednoczonych. Był w każdej części kraju, agitował, nagradzał zwolenników, a karał przeciwników. I w tym też celu wyprawiał się teraz do hajendy, Vandaqua.
Skoro lancetnicy tam przybyli, widok ich wzbudził ogólny przestrach. Juarez zsiadł z konia i wyszedł do domu w towarzystwie swych oficerów. Właściciel siedział ze swoją rodziną przy śniadaniu, gdy przed nim stanął Juarez.
— Znasz mnie? — zapytał ostro Indianin.
— Nie — odparł hacjendero.
— Jestem Juarez.
Właściciel hacjendy zbladł.
— O, święta Madonno! — krzyknął.
— Nie wywołuj Madonny, nic ci to nie pomoże! Jesteś stronnikiem prezydenta?
— Nie — odrzekł.
— Nie kłam! — zawołał groźnie Indianin. — Korespondujesz z jego zwolennikami?!
— Nie.
— Przekonam cię. Przeszukajcie dom!
Oficerowie dali znak żołnierzom i rozpoczęła się rewizja.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 822 —