Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   797   —

— Jedzą, piją i śpią. Leżą nad źródłem. Widziałem dwie straże, jedną u wejścia do rozpadliny, a drugą u wyjścia. Siedzieli pod drzewem i patrzyli w niebo. Mają flinty, noże i pistolety.
— Czy chcecie mnie tam zaprowadzić?
Mizteka popatrzył na lekarza z widocznym zdziwieniem.
— Po co chcecie tam iść?
— Chcę im się przyjrzeć.
— Ja już ich widziałem. Kto chce ich zobaczyć, musi czołgać się po mchu. Poplamicie sobie swój ładny strój meksykański — rzekł to z prawie ubliżającym uśmiechem i dodał: — A kto idzie ich podsłuchać, w tego natychmiast strzelają.
— Obawiacie się towarzyszyć mi? — zapytał Zorski.
Mziteka spojrzał nań pogardliwie i odparł:
— Bawole Czoło nie zna obawy. On was zaprowadzi, ale co wam pomoże, gdy napadnie na was trzydziestu sześciu bladolicych?!
— Czekajcie! Już wracam!
Zorski oddalił się, by przygotować się do drogi.
— Ten doktór zginie — zauważył Indianin.
— Obronisz go! — odparł poważnie Arbelez.
— Mówił, że nie obawia się dwunastu nieprzyjaciół. Ma wielką gębę, a małą rękę, dużo mówi, czyni mało!
Tymczasem Zorski wdział swoje ubranie myśliwskie, które przywiózł ze sobą z Meksyku, i zeszedł na dół.
— Teraz możemy iść — rzekł.