Lancetnicy zatrudnieni byli znoszeniem drzewa na ogień. Konie pasły się na łące, więc poznosili.wszystkie siodła, by je użyć jako poduszki pod głowy. Arbellez dał im bawoła, którego ubili i właśnie teraz ćwiartowali. Wszystko to stanowiło żywy, ruchliwy obraz, któremu przyglądali się trzej przyjaciele.
Nadeszła pora wieczerzy. Wszyscy zebrali się w salonie. Pierwszy rzut oka kapitana obiegł obecnych, by się przekonać, czy nie ma tu Emmy. Nie było jej. Stara, poczciwa Hermoyes zastępowała ją.
Arbellez przedstawiał wzajemnie gości. Meksykańscy oficerowie zachowywali się grzecznie, ale chłodno wobec cudzoziemców. Tacy sławni cavaleros, jak oni, nie potrzebowali ubiegać się o względy „jakiegoś tam Polaka“...
Verdoja przyglądał się tym trzem mężom. Zorski, Helmer i Mariano — a więc to byli ci, których śmierć miała mu przynieść posiadłość ziemską, wrartości wyżej miliona. Oko jego przesunęło się po postaciach Mariana i Helmera i utkwiło w Zorskim. Jego potężna postać zaimponowała mu. Był wyższy i silniejszy od Verdoji. A co za pewność siebie w każdym ruchu i słowie! Kapitan zmiarkował, że może próbować szczęścia wobec tego wielkoluda tylko przy pomocy fortelu.
Podczas rozmowy przy stole, Arbellez uczynił uwagę, którą kapitan w lot pochwycił.
— Nie tylko to dla nas radość, ale nawet uspokojenie widzieć was tutaj, sennores — rzekł ha-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 30.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 832 —