cjendero. — Jeszcze wczoraj groziło nam wielkia niebezpieczeństwo.
Verdoja znał to niebezpieczeństwo z rozmowy z Kortejem, udawał jednak, że nie wie o niczym.
— Niebezpieczeństwo? Z jakiej strony? — zapytał.
— Szykowano napad na moją hacjendę. Było aż trzydziestu kilku rozbójników.
— A, do pioruna! A czy miała to być, napaść na hacjendę, czy też na ludzi? — pytał dalej Verdoja.
— Zdaje się, że szło im o ludzi. Ale osoby te przebywają w moim domu, więc uplanowano napad na hacjendę, zburzenie jej i wymordowanie mieszkańców.
— Co też pan mówi? Na kimże to zależało tym rabusiom?
— Na panu Zorskim, Helmerze i Marianie.
— Dziwne! Jakże obroniliście się przed łotrami?
— Nasz sennor Zorski powystrzelał ich wszystkich.
Kapitan spojrzał zdziwiony na lekarza, a inni oficerowie uśmiechnęli się niedowierzająco i lekceważąco.
— Całą bandę? — zapytał Verdoja.
— Tak.
— I to uczynił sennor Zorski sam jeden?
— Tak jest. Miał ze sobą towarzysza, który, zabił może dwóch, z resztą pan Zorski sam się rozprawił.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 30.djvu/11
Ta strona została skorygowana.
— 833 —