prerii. Pan rotmistrz zauważył jak oglądałem trawę. Widziałem ślady ludzi, którzy tu byli przed kwadransem. Biegły one w górę na prawo. Proszę popatrzeć, można je jeszcze zobaczyć.
Oficerowie, mimo usiłowań, nie mogli niczego dojrzeć.
— O, do tego trzeba mieć wprawne oko — śmiał się Zorski.
— Po zbadaniu śladów spostrzegłem męskie głowy, śledzące nas z góry. Nie wiedzieli, że ja ich widzę, gdyż oczy miałem przysłonięte rondem kapelusza.
— Ale skąd pan mógł wiedzieć, że to byli nieprzyjaciele? — zapytał rotmistrz.
— Bo widziałem dokładnie dwie lufy, wystające z krzaków skierowane na nas.
— Caramba! — klął Pardero, który nie miał, pojęcia o planach swego przełożonego. — To mogły i w nas trafić, nie tylko w pana.
— Nie, to było przeznaczone dla mnie. Wiem, że muszę się strzec. Dlatego też kryłem się za panem rotmistrzem. Kto chciał mnie zastrzelić, musiał wpierw zabić jego.
— Do pioruna! — zawołał Verdoja. — A więc ja byłem tym, który znajdował się w strasznym niebezpieczeństwie.
— Naturalnie, — śmiał się Zorski. — Ale to ciekawe, że ci mordercy nie celowali w pana.
Rotmistrza zdziwiły te słowa.
— Zresztą łatwo mi było skryć się. Strzelby wymierzone były z prawej strony, a pan rotmistrz
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 30.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
— 843 —