Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 31.djvu/18

Ta strona została skorygowana.
—   868   —

— Zaczynamy! — rzekł kapitan.
— Stój! — zawołał Polak i wytrącił mu pałasz z ręki. — Jeszcze sekundanci nie stoją po naszych lewicach. Znak jeszcze nie dany. Uważaj pan na reguły, bo inaczej rzucę szablę i chwycę za pierwszę lepszą rózgę!
Podano mu znowu pałasz, przeciwnicy ustawili się. Mariano był znakomitym szermierzem, ale nie wiedział, jak to Zorski zechce odciąć cztery palce tkwiące w koszu pałasza. Uważał to za rzecz niemożliwą.
Dano znak.
Kapitan rzucił się z furią na Zorskiego, ten jednak stał dumny, spokojny i uśmiechnięty, parując każdy wypad z łatwością. Naraz oczy jego zabłysły: straszliwe uderzenie odrzuciło rękę przeciwnika w bok, klinga obróciła się lotem błyskawicy — krzyk rotmistrza i szabla upadła na ziemię.
— O moja ręka! — ryczał.
Pałasz leżał na ziemi, w koszu rękojeści tkwiły dwa odcięte palce, dwa zaś leżały na boku podczas, gdy zraniony ukrywał swoją rękę pod połę munduru. Zorski spokojnie wyciągnął chustkę i otarł krew z ostrza swojej szpady, następnie zwrócił się do sekundanta:
— Widzisz, sennor, że dotrzymuję słowa. Człowiek ten nigdy już nie dotknie prawicą damy, która mu na to nie pozwoli.
Wtedy kapitan podniósł krwawiące ramię i rzekł: