Równocześnie krzyknął kapitan, stojący z boku.
— Moja ręka! — wołał porucznik.
— Jestem trafiony! — krzyczał kapitan.
— Niemożliwe — zawołał sekundant i przyskoczył do niego.
— Tak, tak — rzekł Zorski spokojnie. — Sennor Pardero nie ma silnej ręki. Moja pierwsza kula poszła na jego lufę i odrzuciła ją. Druga zaś roztrzaskała mu rękę i poszła trochę w bok, jak widzę kula mego nieprzyjaciela, przeznaczona dla mnie trafiła w zranioną już rękę mego poprzedniego przeciwnika.
Kto pragnie strzelać, musi przedtem się trochę nauczyć, kto zaś ma odwagę obrażać damy musi być przygotowany na poniesienie wszelkich konsekwencji. Mam zwyczaj takim ludziom jak wy, ubezwładniać prawice. Addio, sennores.
Chciał podejść do konia, jednak sekundant przeciwników zastąpił mu drogę:
— Panie, pan jest lekarzem, tutaj jest dwóch rannych!
— Nie mam zwyczaju goić ran, które sam zadaję, co oświadczyłem panu wczoraj. Zresztą druga rana kapitana nie jest niebezpieczna. Może na przyszłość rotmistrz będzie się strzec przyjaciół, którzy doń strzelają, podczas gdy przeciwnik szanuje jego życie. Adieu.
Odjechali odprowadzani przekleństwami trzech oficerów.
Ci zaś nie wiele sobie robili z przekleństw.
Szukali miejsca, w którym zostawili swoich więźniów.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 31.djvu/20
Ta strona została skorygowana.
— 870 —