Pardero był prawdziwym Meksykaninem, lekkomyślny i podporządkowujący wszystko swoim życzeniom. Był biedny, nie chciał jednak nim pozostać. Pragnął bogactw. By stać się bogatym, nie przebierał w środkach, ale jakoś dotąd nie bardzo mu się udawało. Bardzo się zadłużył, a jednym z głównych wierzycieli był kapitan. Verdoja wykorzystał to.
Potrzebował sprzymierzeńca, który by był od niego zależny. Do tego najlepiej nadawał się Pardero.
Verdoja nie wiedział, że jego pomocnicy są pojmani. Nie mógł pojąć, jakim sposobem Zorski dowiedział się o zmowie i znów jechał do kamienia, by położyć tam kartkę, gdyż chciał się ze zbójem umówić o północy.
— Dlaczego wyruszamy do Munclowy dopiero jutro? — pytał po drodze Pardero. — Wedle rozkazu mamy dziś wyruszyć.
— Mamy jeszcze pewną rzecz do załatwienia. Musimy tego Zorskiego sprzątnąć. Chciałbym też panu zaufać tajemnicę, ale, czy mogę panu wierzyć?
— Przysięgam, że jej dochowam!
— Dobrze więc. Co pan sądzi o tym, co powiedział Zorski? Przyznaję się panu, że miał rację.
Pardero zdziwił się.
— A więc to prawda?
— Tak. Gdyby mój plan udał się, mielibyśmy obaj jeszcze ręce, a djabeł byłby zabrał Zorskiego i sekundanta. Muszę panu nadmienić, że mam rozkaz od bardzo wysokiej i wpływowej osobistości unieszkodliwienia Zorskiego i jego towarzyszy.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 31.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
— 880 —