no, że po tym odpoczynku konie wytrzymają jazdę aż do następnego wieczora.
Dolinka miała dziki zarosły jar. Verdoja umieścił na straży dwóch Meksykańczyków, którzy mieli czatować na Zorskiego, gdyby chciał odbić jeńców.
Gdy nazajutrz wyruszono w drogę, ukazała się przed nimi przestronna równina, pokryta żyzną paszą. Udano się drogami, na których nie spodziewano się spotkać nikogo.
Dzień minął i nie natknięto się na ani jedną hacjendę, chociaż może kilka ich było w pobliżu. Skoro noc zapadła, zatrzymano się przed wysoką, potężną, piramidalnie zbudowaną masą, której podnóże było zamknięte złomami skał i krzakami. Verdoja włożył palec do ust i gwizdnął. Natychmiast krzaki zaszeleściły i ukazał się jakiś człowiek.
— Czy mój posłaniec był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak jest, sennor. Przyniósł mi list. Wszystko w porządku. Nawet mam u siebie światło.
— A więc prowadź mnie. Reszta zaczeka tutaj, nim wrócę.
Przystąpił do Emmy i związał jej ręce na plecach, zsadził ją z konia, wziął w ramiona i wszedł między krzewy.
Emma nie broniła się, gdyż wiedziała, że opór byłby daremny. W krzakach Verdoja związał jej oczy i niósł ją dalej.
Słyszała głuchy odgłos jego kroków, i zrozumiała, że znajdują się w sklepionym budynku.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 33.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 921 —