Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/14

Ta strona została skorygowana.
—   950   —

le chęci dla pańskiej djabelskiej złośliwości ginąć w tych murach.
Ukląkł przy Verdoji i schwycił go za złamane ramiona. Ten sposób tortury wymógł na złoczyńcy straszliwy okrzyk. Był on tak przeraźliwy, że Mariano sądził, że słychać go było poza piramidami.
— Jak otwiera się drzwi? — zapytał.
— Nie powiem! — ryczał Verdoja.
— Musisz powiedzieć, nie podaruję ci tego!
Nic, niestety, nie pomogło. Mariano wprost znęcał się nad Verdoją, ale ten zrezygnował widocznie z wszystkiego i śmiał się tylko szatańsko.
Wreszcie młodzieniec, widząc, że niczego nie wydobędzie od Verdoji, zawołał:
— Człowieku, tyś gorszy od szatana! Gin więc tak, jak chcesz! Nam Bóg dopomoże!
Mariano ukląkł koło Verdoji, przeszukał jego wszystkie kieszenie, zabrał to, co znalazł. A więc: zegarek, pieniądze, pierścienie, rewolwer, nóż i inne drobnostki.
— Rabuś! Bądźcie przeklęci! — zawołał Verdoja.
— Ba, nam to jest potrzebne, a tobie już nie, drabie!
Potem Mariano wspiął się po linie na górę.
Gdy opowiedział towarzyszom o swej wizycie u Verdoji i czym się ona zakończyła, Helmer rzekł:
— Dlaczego pan nie zabił tego szatana?
— Ani myślę. Skoro nie chciał żyć, a tym sa-