Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 35.djvu/26

Ta strona została skorygowana.
—   990   —

Skał za tak głupiego? — zapytał Bawole Czoło. — Czekajmy, co wyniknie z tego żartu?
Jeden z Meksykan chwycił za karabin, oparł go o kant skały, przechylił głowę w bok i celował. Nie pociągnął jeszcze za cyngiel, gdy huknął strzał z drugiej strony i Meksykanin z rozstrzaskaną czaszką spadł na dół.
— Widzi mój brat, że był to tylko podstęp! — rzekł Bawole Czoło.
— On zabiłby i tych dwóch pozostałych, ale zajmie mu to za dużo czasu. Pokażemy się.
Obaj Meksykanie zajęci byli swoim trupem i nie spostrzegli jak obaj naczelnicy podnieśli się i dawali znaki na drugą stronę. Potem znowu przykucnęli.
— A to co, do czarta! — zawołał Helmer.
— Toż to był Bawole czoło, ale kto ten drugi? — zapytał Zorski.
— Apacha, Niedźwiedzie Serce.
— A, to on? Co za spotkanie! Mamy więc nieprzyjaciela w dwóch ogniach. Chodzi więc o to, aby tych dwóch drabów pochwycić żywcem. Wątpię, czy który z nich rozumie język Apachów. Kiedy więc zawołam, nie domyślą się do kogo to i co to znaczy. Nie sądzę też, aby obaj naczelnicy byli na tyle niedomyślni i odpowiedzieli mi.
Zorski poczekał chwilkę, potem nie ukazując się zawołał donośnym głosem:
— Tlao ute akjija? — Ilu jest tam nieprzyjaciół?
Z poza ukrycia naczelników ukazały się dwie ręce.