przy sobie konia. Komancha wybrał sobie takie miejsce obserwacji, że sam mógł wszystko dokładnie widzieć, nie będąc dostrzeżonym przez nieprzyjaciela.
Jego towarzysz nigdy nie był w tej okolicy i nie wiedział, gdzie znajduje się hacjenda del Verdoja, ale instynkt powiedział mu, w której stronie ona może leżeć i rzeczywiście dobrze trafił.
Śpieszył naprzód długimi, elastycznymi krokami. Wkrótce zapadła noc, on jednak śpieszył dalej, jakby znał każdą stopę tej ziemi. Wreszcie zobaczył ogniska, rozpalone przez vaqueros, by się ogrzać i odpędzić dzikie zwierzęta. Trzymał się jednak od nich zdala, chociaż przybywał jako przyjaciel i nie powinien się nikogo obawiać. Niespostrzeżenie dotarł do hacjendy.
Przed ogrodzeniem, jakie posiada każda hacjenda, pasły się spętane konie, a wokoło ognisk leżeli żołnierze.
Komancha skradał się między nimi i ogniskami, wreszcie stanął pośród nich, jakby w tej chwili wyrósł z ziemi.
W ten sposób dziki bardzo często postępuje, nawet wtedy, gdy przychodzi do przyjaciół, gdyż kto potrafi skradać się niespostrzeżenie, uważany, jest za dobrego wojownika.
Dragoni przestraszyli się na widok ciemnej postaci, poderwali się z ziemi, chwycili za broń i otoczyli go kołem.
Na znak tej nieprzyjaźni, Indianin machnął nieprzyjaźnie ręką i obejrzawszy się spokojnie dokoła zapytał:
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 1002 —