Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/12

Ta strona została skorygowana.
—   1004   —

— Z kim mówi oficer? — zapytał Komancha.
— Z tobą! — krzyknął rotmistrz.
— Myślałem, że biały naczelnik rozmawia lisem.
— Z lisem? Czyś oszalał?
— Biały naczelnik mówił z czerwonoskórym, a lis ma czerwoną skórę.
— Aha, — zaśmiał się oficer. — Obraziłeś się. No dobrze, będę mówił z tobą grzeczniej. Czego chcesz, Komancho?
— Przynoszę pozdrowienie naszych wielkich naczelników. Prezydent prosił nas o udzielenie mu pomocy, a nasi naczelnicy postanowili przychylić się do prośby.
— Bardzo ładnie z waszej strony. Więc wasi wojownicy przybędą?
— Tak jest. Już nawet jutro rano całe plemię będzie w lesie, który leży stąd na wschód.
— A reszta?
— Przybędzie za nim. Każdego dnia nadciągnie sławny naczelnik ze swoimi.
— Wy, zdaje się, macie samych sławnych naczelników, ale czy oni nam przyniosą jakąś korzyść, to się dopiero okaże.
— Będą musieli podporządkować się moim rozkazom. Jeszcze dziś wieczorem wyślę posłańca do Chihnahna, by dowiedzieć się, co mam czynić.
Komancha dziwnie się zaśmiał i rzekł:
— Mój brat tak mówi, że go nie mogę pojąć.
— Dlaczego?
— Chce wysłać posłańca po rozkazy dla siebie, a więc nie może być naczelnikiem, a jednak