— Święta Madonno, ależ z pana grubianin! Skąd pan wie, że rotmistrz jest tutaj?
— Śniło mi się. Naprzód, nie mam czasu!
— Stop! Jeżeli pyta pana meksykański podoficer, należy odpowiedzieć, jak należy!
— Czynię to przecież. A może za mało mówię?
— Ależ na Boga — nie! Gada pan raczej za dużo. Pan jest uzbrojony? Proszę złożyć broń!
— Dlaczego?
— Teraz jest czas wojenny i dlatego trzeba być ostrożnym. A może naprzykład przybywa pan, by zabić rotmistrza?
— Sądzi pan, że znalazłby się taki szaleniec? Przecież potem sam byłbym trupem. A może meksykańscy dragoni są takimi niedorajdami, że ich nie należy się obawiać, gdyż boją się wojownika, uzbrojonego w flintę?
— Słuchajcie człowieku, gadać potraficie, jak nie wiem kto. No, raz odstąpię od regulaminu. Chodź pan ze mną!
Zaprowadził Zorskiego do tej samej izby, w której przed chwilą był Komancha. Oficerowie grali w karty.
Skoro zobaczyli Zorskiego, mimowoli wstali ze swoich miejsc.
— Kim pan jest? — zapytał rotmistrz, odkłoniwszy się grzecznie przybyszowi. Zorski rozejrzał się po izbie i rzucił okiem na oficerów. Wszyscy posiadali przy sobie tylko szable. Uczyniwszy ten przegląd, Zorski odpowiedział:
— Imię moje — Zorski. Jestem lekarzem i po-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 1015 —