Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/24

Ta strona została skorygowana.
—   1016   —

dróżuję częściowo w sprawach rodzinnych, a częściowo dla wzbogacenia swoich doświadczeń. Przychodzę do hacjendy, aby w obecności panów pomówić z sennorem Verdoją.
— To niemożliwe, gdyż Verdoja jest dziś nieobecny.
— A! Gdzież on może być?
— Nie wiem. Spodziewam się jednak, że uciekł biedaczysko. A rozmawiałem z nim przed południem. Powiedział, że jedzie oglądnąć swoich vaqueros i odjechał. Był on zwolennikiem Juareza, a jego zaufany służący umknął razem z nim.
— To może sennor Pardero jest tutaj?
— Pardero? Aha, porucznik Pardero! I tego tu nie ma.
Dało to Zorskiemu dużo do myślenia, czy nie uciekli oni z swoimi pojmanymi. To było prawdopodobne. A może schronili się przed wojskami rządu w piramidzie? Widocznym było, że żaden z oficerów nie miał pojęcia o zbrodniczym czynach Verdoji. Czy miał im opowiedzieć?
— Może pan jest ich przyjacielem? — zapytał rotmistrz.
— Nie. Ludzie ci są największymi łotrami, jakich kiedykolwiek widziałem. Przyszedłem pociągnąć ich do odpowiedzialności.
— Ach, całkowicie podzielam pańskie zdanie. Szkoda ,że ich pan nie zastał.
— Nadaremnie pana fatygowałem. Proszę mi wybaczyć.
Podczas tej krótkiej rozmowy nie pomyślano nawet o tym, by poprosić przybysza, by usiadł.