— Apachowie? — Zapytał ogromnie zdziwiony rotmistrz.
— Pan żartuje? Proszę mi to wytłumaczyć!
— Zupełnie jasne — jestem dowódcą Apachów.
Przerażenie oficerów zdwoiło się.
— Ich dowódcą? Ależ to niemożliwe!
— Dowiodę wam tego. Macie tutaj Komanchę?
— Tak. Ale cóż to za dowód?
— Drugiego my mamy. Ci dwaj nas szpiegowali, a potem rozłączyli się. Jeden udał się do hacjendy, a drugi śledził nas. Ten był trochę nieostrożny. Jeden z Apachów złapał go i przebił.
Wtedy rotmistrz pochwycił szable i zagrzmiał:
— Sennor, czy to prawda?
— Tak.
— Mówi pan o tym tak spokojnie z sprzymierzeńcem Komanchów? A co najbezczelniejsze odważył się pan przestąpić próg tego domu?
Ale do tego wcale nie potrzebna jest odwaga. Przyszedłem. tu, aby porozmiawiać z Verdoją, a ponieważ nie ma go, więc uważam za swój obowiązek powiedzieć waszym ludziom, aby położyli się spać. Apachowie nie napadną na hacjendę.
— Do czarta, czy mi się to wszystko śni? — zapytał oficer, chwyciwszy się za głowę.
— Nie, pan wcale nie śpi. Moja wizyta wprawdzie nie wygląda nieskomplikowanie, ale wszystko da się wyjaśnić. Apachowie nie przybyli, by prowadzić wojnę z białymi. Oni mają apetyt na kilka
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 1019 —