taką liczbę wrogów napewno byśmy zwyciężyli.
— Jak się okazało, było to złe wyliczenie. Zrobiłem panu grzeczność i uprowadziłem naczelnikom stu wojowników.
— Naprawdę? Dlaczego?
— By ułatwić panu zwycięstwo — odrzekł Zorski ironicznie.
— Pan szydzi ze mnie?! — krzyknął rotmistrza
— Wcale nie. Gdybym nie zabrał tych stu, nikt nie powróciłby z was.
— Jakim więc sposobem dostał się pan tutaj?
— Mógłbym podobnie zapytać: jak pan się dostał do piramidy? Przyszedł pan do nas szukać zaczepki, teraz ja uczyniłem to samo. Wczoraj pan mnie chciał uwięzić, dziś odwrotnie. Pan jest moim więźniem!
Z tymi słowy wstał i przystąpił do rotmistrza.
— Czy pan jest przy zdrowych zmysłach?! — zawołał tenże, wyciągając rewolwer z futerału. Zorski popatrzył nań i rzekł groźnym tonem:
— Proszę zdjąć rękę z broni! Czy pan chce dostać taki sam cios, jak wczoraj?
Rotmistrz zawahał się i rzekł:
— Pana zachowanie wydaje mi się bardzo dziwne. Zawołam moich ludzi.
— Ja uczynię to samo!
Podszedł do okna i wyrzucił przez nie małą laseczkę. Był to znak dla Indian, by wpadli na przednie podwórze i pojmali wszystkich dragonów.
— Chodź pan i popatrz! — rzekł Zorski.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 1030 —