Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   1037   —

szy nieprzyjaciół, skonstatowali, że nie było ich więcej, jak stu, wszyscy konno.
— Zaopatrzyli się w konie w hacjendzie Verdoji, reszta widocznie poszła na ich poszukiwanie — rzekł Zorski.
— Rozpoczną walkę z nami, skoro wszyscy będą mieli konie. Możemy tymczasem powrócić do rozpoczętego przez nas dzieła.
Podczas gdy zbliżała się groźna bitwa, jeńcy, siedzieli w piramidzie i rozmyślali nad możliwością ratunku. Liczyli na Zorskiego, ale minęły już dwie noce, które wydawały się wiecznością, a Zorskiego jednak nie było. Prawie już nie mieli wody i żywności, a zwłoki Pardera i strażnika wydzielały z siebie straszną woń. Do tego co pewien czas słychać było z głębi studni przeraźliwe wycia i jęki Verdoji.
Indianka Karia prawie nic nie mówiła. Emma zaś nie mogła zapanować nad rozpaczą. Nie wierzyła już w możliwość ratunku. Wnętrze piramidy było bowiem tajemnicą, a ci, którzy ją znali, byli zabici, albo dogorywali w przepaści.
Emma załamała ręce i błagała:
— O, Święta Madonno, ocal nas, pomóż nam w strasznej biedzie! Nie daj nam zginąć z głodu w tej piramidzie straszliwej. Daj nam znów zobaczyć słońce.
Mariano uchwycił ręce sennority i prosił ją głosem pocieszenia:
— Niech pani nie traci nadziei. Znam Zorskiego. On dokona takiej rzeczy, jakiej nikt nie jest w stanie dokonać. On nas znajdzie i ocali.