— Jakże się nazywa ten kapitan, mój panie?
— Master Wilkers.
— Czy pochodzi z Ameryki Północnej?
— A jakże. I ja również.
— Spodziewam się, sennor. A co wieziecie na okręcie?
— To i owo. Między innymi sporo rzeczy do Guaymas.
— Do Guaymas? Hm. Czybyście nas nie zabrali? Chcemy również dostać się tam. Gdzie kapitan?
— Na lądzie, ale powinien wkrótce wrócić. Oto i on!
— Który, ten niski?
— Ten z rękami w kieszeniach.
Do nieznajomych zbliżał się mały, suchy człowieczek; zaczerwienione policzki, chwiejny chód i wodnisty wzrok zdradzały, że wypił dziś nieco za wiele.
— Hola, Coq, ruszamy! Idę już! — wołał zdaleka do chłopca.
— Nie tak prędko, sir, — odparł tamten.
— Nie? I dlaczegóż to? Kiedy się zjawiam, wszystko powinno iść raz, dwa; musimy robić trzydzieści węzłów na kwadrans. Zapamiętaj to sobie!
— Chwileczkę cierpliwości. Ci gentlemani chcą z panem mówić.
— Ze mną, hm, ze mną? Cóż to za jedni?
Kapitan obrzucił obydwóch dobrodusznem spojrzeniem, uśmiechnął się, strzelił z palców i rzekł:
— Szczury lądowe, co?
Nieznajomi zdjęli kapelusze stali przed nim w uniżonej postawie. Długi rzekł:
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 38.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1066 —