Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 38.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—   1068   —

rej mieścił się szynk; weszli do środka. Nie byli tu obcy; kilka indywiduów, siedzących przy nadłamanych stołach nad sokiem agavy, powitało ich radośnie.
— Cóż, dyrektorze, jeszcze nie?
— Owszem, nareszcie dziś!
— Już czas. Ale jak?
— Aktorzy. Sześciu mężczyzn, pięć kobiet.
— Haha, doskonale! A to stypa!
Dyrektor wychylił jedną szklankę, poczem opuścił knajpę, zapowiadając, iż przyjdzie zabrać całe towarzystwo.
Minął dzień, nastał wieczór. „Lady“ stała gotowa do żeglugi. Wybiła już godzina dziewiąta; marynarze, przechylając się przez poręcze, z ciekawością wypatrywali pasażerów. Nareszcie przybyła trupa w liczbie jedenastu. Nie mogła się pomieścić w małej łódce; trzeba ją było rozdzielić na dwie części.
Kapitan Wilkers, stojący przy drabince, wyciągnął rękę; dyrektor zapłacił, poczem kapitan udał się na pokład. O paszport lub inne dowody osobiste nikt nie pytał. Nasi pasażerowie zachowywali się nad wyraz skromnie i spokojnie; ustępowali każdemu z drogi. Po jakiej godzinie ich pobytu na statku marynarze orzekli, że przyjęli na pokład towarzystwo zgoła przyzwoite
— Ale czy te ladies wytrzymają podróż? — niepokoił się jeden z nich. — Fale wysokie; o chorobę morską nietrudno.
Były to próżne obawy; nikt z podróżnych nie dostał mdłości. Okoliczność ta, bądź co bądź zastanawiająca, nie wpadła w oko marynarzom. Aktorzy siedzieli na przednim pomoście, gawędząc. Sternik stał za nimi