jego ocalona, przybędzie wkrótce ze stolicy Meksyku. Obydwaj chcieli jednak ostatni wieczór przed rozstaniem spędzić razem z przyjaciółmi.
Landola, wysłuchawszy sprawozdania sternika, zacierał ręce z zadowolenia.
— Nie potrzeba mi ani sztucznej brody, ani przebrania. Przyjdę na pokład, gdy wieczór nastanie. Wtedy zabierzemy się do nich.
— Czy mają żyć, czy też zginąć?
— Wolałbym wziąć ich żywcem.
— Będzie straszna walka. Każdy z tych łotrów może stawić czoła kilku z nas.
— Pah, napadniemy na każdego zosobna. Nie sprawi to wielkiej trudności, Zorski jest najniebezpieczniejszy, jego więc przedewszystkiem trzeba unieszkodliwić.
— Chyba nieprędzej, aż obydwaj Indjanie opuszczą statek?
— Nie opuszczą wcale; schwytamy ich razem z tamtymi, aby później żywa dusza nie wiedziała, w jaki sposób wszyscy zniknęli. Gdy ich już obezwładnimy, ruszymy na zachód. Znam pewną samotną wyspę, do której nie zbliża się żaden statek. Tam ich wysadzimy.
— Gdzie leży ta wyspa?
— Daleko od zwykłej drogi statków, pod czterdziestym stopniem szerokości; lepsze to więzienie od warowni, otoczonej Bóg wie jakiemi murami. Wyspa nie ma nazwy; składa się z raf koralowych. Drzewa na niej
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 38.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1076 —