Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 38.djvu/9

Ta strona została skorygowana.
—   1057   —

Verdoja krzyknął na ich widok. Ale nie zwrócono na niego uwagi. Zapalono kilka latarń i posunięto się w głąb. Doszli do jakichś drzwi, wysadzono je, a potem to samo uczyniono z drugimi. Potem ukazały się schody, wiodące w dół — a wreszcie wąskie wysokie sklepienie. To był ów podziemny kurytarz z kamieni, który w równej linii prowadził ku zachodowi.
Miał więc to, o czym myślał Zorski, gdy przetłumaczono mu nieznane dlań słowo. Serce jego uradowało się. Pośpieszył naprzód ciemnym kurytarzem.
Po długiej wędrówce stanęli przed jakimiś schodami. Wszedł na nie i znalazł sklepienie zawalone kamieniami.
Długo pracowano nad usuwaniem ich, aż nagle padł na nich snop dziennego światła. Wyszli przez otwór i znaleźli się w małej dolince, która nie była pokryta zielenią.
Ostrożnie podpełzli do jednego z brzegów dolinki i zobaczyli w oddaleniu więcej, niż angielskiej mili piramidę na wschodzie, a między nią, a dolinką mnóstwo Komanchów. Konie ich pasły, się może o pięćset kroków od nich.
— Co powie mój brat na to? — zapytał Zorski Miztekę.
— Wynalazek ten jest wart wielu istot ludzkich, — odpowiedział tenże głosem spokojnym, ale widać mu było na twarzy wielką ulgę.
— Synowie Komanchów pomyślą, że jesteśmy czarownikami.