Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 39.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—   1096   —

kiedy się pożegnamy. Wiem, że mnie pan nie oszuka. Przejdźmy lepiej do pańskiej prośby.
— Uprzedzam, ekscelencjo, że z nią nie taka prosta sprawa, jak z wyrokiem śmierci.
— To nam nie będzie przeszkodą; każda przecież sprawa wymaga innego czasu. Więc przychodzicie do mnie jako do sędziego?
— Tak. Błagam o sprawiedliwość dla mnie i dla moich.
— Przeciw komu?
— Przeciw wielu. To długa historja, sennor; cierpiałem i cierpię dotychczas tyle, że ojcowskie moje serce ma prawo prosić, abyś mnie, ekscelencjo, wysłuchał.
— Mówcie więc, mój poczciwy Arbellezie, — rzekł sędzia najwyższy. Wysłucham was aż do końca. Ale zapalcie naprzód mego papierosa.
— Nie mogę palić. Jestem zrozpaczony; łzy mnie dławią.
— Właśnie dlatego powinniście palić. Mam szacunek dla rozpaczy i łez, jeżeli są szczere, ale muszę stwierdzić, że mogą one łatwo w błąd wprowadzić. A najważniejszem zadaniem sędziego jest bezstonne oświetlenie sprawy. Dlatego zapalcie, a potem, gdy miną łzy, opowiecie, co was do mnie sprowadza. Oto ogień.
Arbellez musiał ustąpić. Zapaliwszy, zaczął opowiadać szeroko i długo o swych przeżyciach.
— Przez siedem lat czułem się bezbronny, — zakończył — nie można było bowiem znaleźć w Meksyku sprawiedliwości. Do was jednak mam zaufanie, jak każdy Meksykanin, kochający ojczyznę.
Indjanin słuchał uważnie, w milczeniu; podniósł