Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 40.djvu/28

Ta strona została skorygowana.
—   1132   —

się karawana w kierunku zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli dobrze uzbrojeni ludzie, ciemni już z przyrodzenia, a w dodatku spaleni przez słońce.
Ludzie uzbrojeni byli egzotycznie. Mieli stare flinty o długich, perskich lutach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki, dla których w kołczanie przechowywali niebezpieczne, zatrute strzały. Poza tem każdy miał długi, ostry nóż za pasem.
Wielbłądy nie szły swobodnie; były przywiązane do siebie w ten sposób, że uzda każdego łączyła się z ogonem poprzednika. Wszystkie miały na sobie ciężko obładowane siodła, z wyjątkiem jednego, dźwigającego na plecach coś w rodzaju lektyki, krytej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce spoczywała zapewne kobieta, której nie powinni byli oglądać niepowołani.
Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek, wyglądający na przywódcę orszaku. Odziany w długi biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru broń zaś taką samą, jak ludzie, eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Jadąc na czele oddziału, obok wielbłąda, badał ostrym, przenikliwym wzrokiem zachodnią stronę okolicy. W pewnej chwili zatrzymał muła i zwrócił się do swoich ludzi:
— Otmanie, czy widzisz ten wawóz?
— Widzę go, emirze.
— Tam będziemy dziś nocować — rzekł przywódca. — Byłeś już ze mną nieraz w Harrarze. Czy pamiętasz jeszcze okolice?