wiało imponującego wrażenia, gdy je oglądano od morza. Mimo to było punktem zbornym i celem podróży licznych karawan, które przybywały tutaj z głębi kraju lub też zatrzymywały się na postój. Z pokładu widać było nieopodal miasta obozowisko ludzi, wielbłądów i koni. Rozłożyły się tu z pewnością karawany handlowe; kapitan zacierał więc ręce z radości, że porobi dobre interesy.
Po zarzuceniu kotwicy, zbliżyła się do okrętu łódź; wysiadł z niej jakiś Arab i z miną dostojną wszedł na pokład. Był to zarządca portu. Domagał się papierów okrętowych, by na ich podstawie zapytać gubernatora, czy pozwala, aby załoga okrętu wylądowała. Zapytał między innemi, skąd statek przybywa, jaki wiezie ładunek czy spotkał okręt, wiozący zbiegłych jeńców. Kapitan udzielił informacyj i wręczył potrzebne papiery, nie wspominając nawet jednem słowem, że pod pokładem znajdują się jeńcy. Zarządca portu oddalił się z papierami, niczego nie podejrzewając. Wrócił dopiero po kilku godzinach z meldunkiem, że gubernator zgodził się, aby statek pozostał i rozpoczął handel, a żąda jedynie wzamian zwykłego podatku i cennego podarku.
— Gubernator — rzekł zarządca — przyśle wam kilku żołnierzy, aby was chronili przed ewentualnem niebezpieczeństwem. Żołnierzom tym będziecie płacić żołd; utrzymanie ich również do was należy.
— Nie są nam potrzebni, — rzekł kapitan — gdyby nam groziło istotne niebezpieczeństwo, i tak nie byliby w stanie nas obronić.
— Och to ludzie bardzo odważni — odparł zarządca.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 43.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1206 —