Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 43.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   1193   —

nas, jakgdybyście byli naszymi służącymi. Będę przy bramie udawał sułtana. Oto klucz. Otworzysz bramę i zamkniesz ją później; to wszystko, co macie czynić. Naprzód!
Dosiedli wielbłądów i rozpoczęła się podróż. Dotarli do bramy. Strażnik spał. Somali zaczął otwierać bramę; zgrzyt klucza zbudził śpiącego. Podbiegł szybko ze sztabą, oznaką swojej godności; ponieważ nie miał czasu na zapalenie światła, nie mógł rozpoznać jeźdźców.
— Kim jesteście? — zapytał. — Hola! Wstrzymajcie się! Bez zezwolenia sułtana nie wolno nikomu opuścić bramy. Zabraniam otwierać!
— Jak śmiesz, psie! zawołał hrabia, naśladując głos sułtana. — Czy nie wiesz, że się udaję do ojca mej żony? A może nie znasz swego władcy? Jutro będziesz ziemię gryzł przede mną, ty synu szakala!
Strażnik padł na ziemię, nie odważywszy się wykrztusić słowa. Zbiegowie przebyli bramę. —
Po drugiej stronie płonęły światła wart karawany handlowej, która jeszcze nie załatwiła wszystkich interesów w Harrarze. Hrabia jechał czas jakiś na przodzie, wreszcie zatrzymał się i zsiadł z wielbłąda.
— Chodźcie! — rzekł. — Tu naprzeciw pasą się wielbłądy sułtana, obok zaś stoi szopa, w której leżą siodła i wory. Spróbujemy wyprowadzić w pole dozorców i zabrać im dwa dobre wierzchowce.
Gdy dotarli do pastwiska, stwierdzili, że niema na niem istoty ludzkiej.
— Gdzież się podzieli? — zapytał jeden z Somali.
— Ach, przystali do karawany, gdzie nie jest tak sa-