Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 44.djvu/9

Ta strona została skorygowana.
—   1225   —

można jednak przystąpić dopiero po moim powrocie, muszę bowiem zabrać ze sobą tłumacza.
Wydawszy jeszcze kilka zarządzeń, kapitan wsiadł z gubernatorem tłumaczem do łodzi.
Orszak gubernatora, który wciąż jeszcze płynął wpobliżu na łodziach, zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy pośród siebie wroga, którego miał zniszczyć, i to bez żadnej eskorty. Nie rzekli jednak Arabowie ani słowa i podążyli za nimi.
Przed bramą północną stała lektyka, w której przywieziono gubernatora. Nie chcąc obrażać swego gościa, gubernator nie wsiadł do niej i pieszo puścił się w drogę przez brzydkie, niepozorne uliczki miasta.
Wszędzie stali ludzie, obrzucający obcego złemi spojrzeniami. Po bogatym stroju poznawali, że jest kapitanem statku, który zniszczył ich świątynię; w duchu miotali nań przekleństwa.
Dopiero, gdy się zbliżyli do budynku, w którym mieszkał gubernator, kapitan mógł dokładnie oszacować szkody, wyrządzone przez armaty. Tylko sutereny utrzymały się w dobrym stanie. Weszli do nich; gubernator zaprowadził kapitana do pokoju, obwieszonego dywanami. Kapitan siadł na sprzęcie, przypominającym krzesło.
Na rozkaz władcy przyniesiono fajki i kawę. Gubernator łapczywie smakował, kapitan zakłócił mu jednak siestę pytaniem:
— Kiedy będę mógł pomówić z sułtanem?
— Wtedy gdy sułtan będzie miał ochotę.
— Ach, gdy będzie miał ochotę? Niechaj ta ochota przyjdzie prędko, inaczej mógłbyś tego żałować.
— Dlaczego?