nim pełnym galopem i dotarli do podnóża równocześnie z nim. Po stroju widzieli, że gonią kogoś ze szczepu Somali: nagle zginął im z oczu, jakby zapadł się pod ziemię.
Dotarł szczęśliwie do kryjówki i zawołał na towarzyszy:
— Gotujcie się do walki! Ciągnie za mną ośmiu jeźdźców gubernatora.
— Miną nas — rzekł don Fernando.
— Nie. Odkryli mnie niespodzianie. Nie miałem czasu ujść im z oczu; z pewnością zauważyli, gdzie się ukryłem.
— W takim razie musimy bronić naszego życia, swobody i tajemnicy kryjówki. Jeżeli ją odkryją, śmierć ponieść winni.
Don Fernando podniósł się i wziął broń do ręki, Mindrello również się nie ociągał.
Usłyszeli teraz u wejścia głos:
— Tutaj zniknął Widziałem wyraźnie.
— Jakże mógł zapaść się w ziemię? — odezwał się drugi. — To przecież niemożliwe.
— Może ziemia ma jakiś otwór, lub szczelinę? Zbadajmy, czy grunt dźwięczy głucho.
Kilkanaście nóg męskich uderzyło o ziemię. Jeden ze ścigających rzekł:
— Chodźcie tutaj, odezwał się głuchy dźwięk. To nie ziemia tak dźwięczy, a stok góry. Musi być jakiś otwór. Sprawdzę sztyletem.
Po tych słowach pojawiło się między młodemi palmami, tworzącemi drzwi szczeliny, ostrze sztyletu.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 45.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 1254 —