ziemię. Uciekł od miłości, nie zastanowiwszy się nawet, czy ucieczka taka jest możliwa. —
Z człowieka, który był niegdyś grzesznikiem, stał się pokutnik. Nie był to jednak flagelant przybrany w worek, z głową posypaną popiołem, spędzający dni swoje w rozpaczy, lecz myśliwiec, który pokutował za winy ze strzelbą w ręku, który postanowił wyplenić bandy zbójeckie z sawany. Uważał za konieczne zamilczeć przed Rezedillą, że jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem. — Przeleżał tak długi czas. Koń najadł się trawy i leżał spokojnie na ziemi. Nagle, z grzywą wzburzoną, zerwał się, nastawił uszu i zaczął rżeć, co dla właściciela było nieomylnym znakiem, że zbliża się człowiek, albo jakaś wroga istota.
Natychmiast podniósł się Gerard i ostrym wzrokiem[1] obrzucił szeroką prerię. Zobaczył jeźdźca, który[1] ga opował w jego kierunku. Na ten widok twarz mu się[1] rozpogodziła.
— Uspokój się. — zawołał do konia — to Niedźwiedzie Oko, nasz przyjaciel.
Koń zrozumiał doskonale, położył się momentalnie w trawie, nie zdradzając już żadnych oznak niepokoju.
Widać było, że pędzący na koniu człowiek jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na sobie ubioru indjańskiego, ani też na głowie dzikich ozdób z piór. — był ubrany na modłę Meksykan — ale sposób jego pochylenia się na szyi konia w leżącej niemal pozycji nie pozostawiał wątpliwości, że to czerwonoskóry. Tak jeździć może na koniu tylko długoletni znawca sawany.
Zatrzymawszy się przy Gerardzie, przybyły jednym susem zeskoczył z konia, pędzącego jeszcze w pełnym