Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 51.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—   1433   —

— Jestem przekonany, iż się przed nią nie cofniecie.
— Dobrze. Nie marnujmy czasu na niepotrzebne słowa. Spełnię waszą prośbę, muszę jednak naprzód fort obejrzeć.
— Oprowadzę was.
Ruszyli, aby zorjentować się w środkach obrony. Fort był mały — wznosił się na wąskiem, stromem wzgórzu, położonem nad rzeką. Prowadziła do niego zwykła dróżyna. Jedynem obwarowaniem były stosy polan, ciągnące się dokoła. Dzięki samemu położeniu można się tu było łatwo bronić, o ile oczywiście nieprzyjaciel nie zechce atakować artylerją lub zbyt wielkiemi masami.
Fortu miało bronić zaledwie dwudziestu uzbrojonych ludzi; mała ta garstka mogła, bądź co bądź, zatrzymać na jakiś czas trzystu żołnierzy.
Gdy Zorski i Gerard wyszli, Niedźwiedzie Serce również opuścił austerję. Wkrótce znalazł Pirnera. Gospodarz siedział w sklepie, by w samotności przyjść nieco do równowagi.
— Biały człowiek ma tu wiele rzeczy — rzekł Apacz.
— O tak.
— I wszystko można kupić?
— Tak.
— Jakie pieniądze przyjmuje biały człowiek najchętniej?
— Wszystkie, które mają u nas kurs obiegowy.
— Czy biały człowiek ma i farby?
— Tak jest. We wszystkich gatunkach i kolorach.
— Ma również pióra krucze i orle?
— Owszem.