Francuzi walili konno. Nawet piechurów wsadzono na siodła. Pędzili w pełnym galopie, a zatrzymali się dopiero tuż przed fortem. Około pięćdziesięciu jeźdźców odłączyło się od reszty i kłusem pognało w kierunku otwartych bram fortu.
Gdy już od bram dzieliło ich zaledwie dwadzieścia kroków, wyszedł naprzeciw Zorski, sam, bez eskorty.
Oddział prowadził kapitan. Na widok dorodnej postaci Zorskiego, ubranej w bogaty strój meksykański, odruchowo zatrzymał konia.
— Czego tu chcecie, messieurs? — zapytał Zorski uprzejmie, lecz z powagą.
— Chcemy się dostać do fortu — odparł kapitan.
— Przybywacie w pokojowych zamiarach?
— Oczywiście.
— Możecie więc wjechać do fortu. Proszę jednak przedtem o wydanie broni.
— Do stu piorunów! Kimże jesteście, że przemawiacie do mnie w ten sposób?
— Jestem komendantem fortu.
Kapitan ukłonił się ironicznie:
— Co za honor, co za cześć, panie kolego! Wieluż to ludzi ma pan pod swemi rozkazami? Pięciu, sześciu?
— Sześciu wystarczy mi w zupełności.
— Jakąż rangę pan posiada?
— Niech się pan o tem przekona zapomocą rapiru.
— Zachowując wszelkie obowiązujące formy, wzywam pana do oddania mi fortu.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 51.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1440 —