na wschodniej stronie fortu znaleźli otwór, przebity poto, by obrońcy mogli swobodnie wchodzić do warowni.
Niebawem znaleźli się wewnątrz fortu i dziwili niemało, nie spotykając żywej duszy. Uzbrojeni mieszkańcy stali przecież na murach fortu, a kobiety i i dzieci nie miały odwagi wychylić się z mieszkań.
— Fort jest nasz! — rzekł sierżant z przechwałką. — Słyszycie ryki na dole? Jak przewidziałem, wypad nastąpił. Teraz możemy naszym otworzyć bramę.
— Czy sądzisz naprawdę, że będą musieli się cofnąć?
— Kto to wie? Indjan było tylu.
— Indjan? Cóż z tego? Francuzi nie uciekają przed czerwonoskórymi.
— Cóż stąd, że otworzymy bramę, — rzekł drugi. — Wejdą wszyscy i porozdzielają łupy.
— Masz rację — rzekł sierżant. — Musimy naprzód pozabierać to i owo. Żeby mi się tylko nikt potem nie wygadał.
— Do kogo pijesz?
— Nie wszyscy przecież umieją milczeć.
— Nikt się tu z nas nie zdradzi. Przynajmniej ja...
— I ja nie, i ja nie! — rzekli chórem pozostali.
— W takim razie zaryzykuję — odparł sierżant. — Lecz nie możemy się rozdzielać. Niewielu nas i nie mamy pojęcia, ilu wrogów znajduje się w forcie.
— Najlepiej zacznijmy chodzić od domu do domu.
— To zabierze zbyt wiele czasu. Wyszukajmy poprostu najbogatszy dom.
— Po czem taki dom poznać?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 52.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 1453 —